Kolorowe zdjęcie. Kobieta siedzi na krześle w pracowni. Śmieje się
Wywiad z Agnieszką Kowalską, właścicielką Nieprasuj
Reading Time: 9 minutes

Wywiad z Agnieszką Kowalską, właścicielką Nieprasuj
Zdjęcia: Katarzyna Wołyniak
Redakcja językowa i korekta: Justyna Knieć

Gdzieś przeczytałam takie określenie, które mi się bardzo spodobało, że jesteś z wyboru naprawiarą.

O, czyli to się niesie, super. Bardzo miło usłyszeć, że treści, które publikuję, nie trafiają w czarną dziurę.
Szukałam swego czasu jakiegoś tożsamościowego określenia tego, co robię. I na jednym ze spotkań cerowniczych z dziewczynami stwierdziłyśmy, że „naprawiara” to jest określenie pozbawione infantylnego oddziaływania tych wszystkich robótek ręcznych, babcinych spraw. One mają trochę niepoważne znaczenie, a ja uważam, że cerowanie ma ogromny potencjał twórczy i jest czymś zachwycająco pięknym. I należy mu się nadać wyższą rangę. „Naprawiaczki” to nie jest moje ulubione określenie, wolę „naprawiary” i „roboty ręczne”. Ten brak zmiękczenia chyba mi jakoś odpowiada.

Te „naprawiary” kojarzą mi się trochę z „łobuziarami”. Kiedy oglądałam Twojego Instagrama, miałam wrażenie, że to jest trochę takie łobuziarsko-dziewczyńskie.

Buńczuczne.

Tak, no właśnie. Czy dobrze to odczytałam?

Zdecydowanie. To, co próbuję robić, co robię, to jest działanie w kierunku odczarowywania PRL-owskiej narracji o naszych ciotkach, babciach i mamach, które nie były doceniane, bo nie zajmowały się niczym artystycznym.

Może właśnie dlatego, że robiły to nasze mamy, babcie i ciotki? Kiedy wspomniałaś o robotach ręcznych, pomyślałam, że mężczyźni pracują przy robotach drogowych, a tutaj nagle mamy zmiękczenie: są „robótki” – a dlaczego nie „roboty ręczne”? Przez to zmiękczenie znowu to wszystko zamykamy w przestrzeni domu i intymności naszych babć i ciotek. Niedostrzeganej pracy artystycznej.

Jakiś czas temu na Instagramowym profilu @histeria.sztuki bardzo ładnie to podsumowano: rzemiosło nie jest nazwane sztuką, bo żaden mężczyzna tego nie nazwał. A walory artystyczne są niezaprzeczalne. Ja z zawodu jestem projektantką ubioru, to determinuje mój sposób patrzenia na ubrania pod kątem bardziej artystycznym.

Skończyłaś szkołę artystycznego projektowania ubioru. Czy już na studiach działałaś w nurcie naprawiania, czy na początku chciałaś być projektantką mody na wybiegi?

Wiesz, ja właśnie z projektantką mody zawsze miałam problem. I na szczęście mam też na dyplomie napisane: projektantka ubioru. Poszłam w kostiumy, bo nie chciałam nigdy trafić do masówki. Broniłam się przed tym, buntowałam przeciwko temu, jak funkcjonuje cały system mody. Z tego obrażania się wyniknęła moja droga. Choć gdzieś już wtedy pojawił się pomysł, żeby jednak odwołać się do tego, co już jest, to naprawami zajęłam się dopiero w pandemii.

Pandemia przyniosła coś dobrego?

Tak, to był owoc tego obrażania się również na instytucje i wyjścia z teatru. Ale też łączyło się to z kryzysem psychicznym, w którym się znalazłam. Na lata się zamknęłam, nie mogłam patrzeć na maszynę do szycia, na nic związanego z branżą. I w pandemii to odkliknęło. Pomyślałam sobie: „No dobra, zobaczymy, nie muszę tego robić zawodowo, a może coś fajnego z tego wyniknie?”. Po nitce do kłębka, na nowo się podekscytowałam, zaczęłam obserwować zachodni, angielski i holenderski, świat napraw. I zachwyciła mnie narracja, jaka wokół napraw tam jest tworzona. Poznałam ludzi, zrobiłam parę kursów i nie mogłam wyjść z zachwytu. Z tego się właśnie urodziło coś, co miałam ochotę nawet tak terapeutycznie, po prostu dla siebie robić. Pomyślałam sobie: „To jest tak zajebiste, dlaczego ludzie tego nie robią?”.

Opowiesz o tym brytyjsko-holenderskim podejściu?

Nazywam je brytyjsko-holenderskim, bo stamtąd były pierwsze osoby, które poznałam, ale to nie tylko Zachód – przecież Japończycy też świetnie to robią.
To świat artystów tekstylnych, którzy traktują naprawy jako redefinicję ubrań. Cerują czy naprawiają ubrania w sposób widoczny, który przeistacza ich wygląd, ale jest też nośnikiem informacji o kolejnym wcieleniu tego ubrania. Nie chcą tuszować ubytków, tylko je podkreślić. Bo dzięki temu mamy coś zupełnie nowego.

Z Twoich słów i tego, co piszesz w social mediach, przebija fakt, że dla Ciebie ważna jest troska o ubrania, że to jest coś więcej niż rzecz, którą na siebie zakładamy, że ubrania są nośnikiem informacji.

Bardzo lubię to, o czym opowiedziała Celia Pym w jednej z książek. Przytoczyła anegdotkę ze swojego życia: jej wuj miał pracę siedzącą, opierał się ciągle na biurku, więc na jego ulubionym swetrze powycierane były łokcie i cały ten obszar rąk. Gdy zmarła ciotka, która dotychczas zajmowała się naprawianiem swetra, to ona, Celia, to przejęła i zobaczyła, że te cery różnią się totalnie od tego, co ona robi. No więc miała dwa wyjścia: albo spruć to, co zrobiła ciotka, i zrobić to po swojemu, albo na tych cerach i dziurach, które powstały na nich, naszyć swoje. Postawiła na drugą opcję. Mówiła potem, że to jest dla niej piękne: pokolenia dodają swoją kolejną ścieżkę. Na tym swetrze jest po prostu historia jej rodziny.

A czy w Twoim domu naprawiało się ubrania?

Moja babcia od strony mamy podkreślała, że guzika nie umie przyszyć. To była ta część rodziny, którą znałam na co dzień i w której na piedestale stawiany był rozwój intelektualny. Po latach dowiedziałam się, że moja druga babcia, od strony ojca, była krawcową. Pracowała rękoma. Ta informacja przedefiniowała mi własne dążenia.

Nagłe zakorzenienie w tej historii?

Tak, odkrycie rzemieślniczej strony rodziny poukładało mi w głowie, pokazało, że to, co robię, nie jest znikąd.

Podoba mi się to, jak mówisz o redefiniowaniu wartości pracy rękoma wobec tej intelektualnej, którą zazwyczaj stawiamy na piedestały. U nas wszystkie robótki były dotychczas spychane na bok. Czy teraz zauważasz jakiś renesans rzemiosła?

Jestem otoczona ludźmi, którzy zajmują się wytwórstwem ręcznym. Tyle że mam poczucie, że to jest moja bańka i że systemowo nie odwróciliśmy tego procesu, bo trochę nie wiemy jak. Pozbyliśmy się zawodówek, gdy ktoś idzie do technikum, też nie jest to dobrze widziane. Jest w tym nadal jakiś kompleks, który nie daje odpowiedniego miejsca dla tego rzemiosła. Myślę, że nowym pokoleniom będzie łatwiej, młodzi nie ufają tak bardzo odgórnym zasadom, temu, jak powinno być, bardziej słuchają siebie. Może w tym jest nadzieja.

O jakie ubrania lubisz się troszczyć? Czy są takie, które są ważniejsze, i takie, które są mniej ważne?

Podstawą jest, żeby wybrać sobie takie ubrania, z takich materiałów, w takim wykonaniu, aby ich naprawa była opłacalna, aby w ogóle pojawiła się chęć ich naprawy. Jeśli jest jakiś ładunek emocjonalny w tym ubraniu, to będę chciał je ratować. To jest trochę o redefiniowaniu tego, co kupuję, ile kupuję, po co, w jakich ubraniach czuję przyjemność?

A Ty jakie materiały lubisz i wybierasz?

Naturalne. Uwielbiam naprawiać len, aczkolwiek trudno jest o dobry len. Wełny to jest coś, co można naprawiać w nieskończoność, o ile się dobrze dba o rzecz. W ogóle grube swetry, takie mięsiste materiały to jest coś, co dodatkowo ma walory sensoryczne.

To, co mówisz, kojarzy mi się z filmem, który ostatnio oglądałam, „W pokoju obok” Pedro Almodóvara, w którym ubrania Tildy Swinton i Julianne Moore są tak pokazane, że masz ochotę je dotknąć, poczuć ich teksturę. Bardzo mi się w tym filmie spodobała ta czułość do ubrań, które są również wyrazem osobowości dwóch postaci. Ubranie nie jest przecież tylko czymś, co zakładamy, ale czymś, co nam towarzyszy cały dzień i możemy mieć do niego stosunek emocjonalny. Ale schodząc na ziemię: gdzie szukasz dla siebie ubrań?

Nie kupuję nowych ubrań. To wynika z przesiąknięcia branżą, sposobem jej funkcjonowania. Śmiałam się ostatnio, że weszłam do jakiejś galerii handlowej i miałam odruch wymiotny. I mówię sobie: „No nie, ciało mnie nie oszuka”.

Ale to nie znaczy, że lumpeksy są idealne. U mnie to jest też kwestia osobowości, uwielbiam polować. Lumpeksy to jest mój żywioł. To się zaczęło jakoś na studiach, wtedy nie miałam kasy na zakupy w sieciówkach. A tutaj za wiele mniej miałam więcej niż w Zarze. Ale też doszłam już do etapu, w którym mówię sobie, że nie muszę tyle kupować, bo się zakopię, zginę, mimo że mam taką część siebie, która jak zobaczy coś ładnego, to po prostu chcę to mieć. To jest kwestia nieustannej pracy nad sobą i z nadmiarem.

To jest pewien wybór. Przecież nie jest tak łatwo powiedzieć sobie: od dzisiaj będę minimalistką, ale można nad tym pracować. I tak samo jest chociażby z wyborem drugiego obiegu dla dobra naszej cierpiącej na nadmiar planety.

No tak, tylko ja chyba już przestałam się łudzić, że moje szycie z ubrań z drugiego obiegu ma jakieś znaczenie, że powinnam o tym trąbić. To jest dla mnie oczywiste – tych materiałów jest tak dużo, widzę cotygodniowe wymiany towarów, już kolejnego obiegu, które dostarczają nam ogromne ilości rzeczy. I cały czas pojawiają się nowe. Ja tego w sobie nie mieszczę i nie chcę w tym uczestniczyć. Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie w skali globalnej?

Mam jednak nadal nadzieję, że małymi krokami wiele możemy zmienić, samo pokazywanie tego, że drugi obieg może całkowicie nam zastąpić kupowanie z pierwszej ręki, mogłoby kogoś przekonać do zmiany.

Uważam, że tylko entuzjazmem można ludzi zachęcić, a nie strasząc, że zginiemy.

Oprócz tego, że sama naprawiasz, wychodzisz też z tym do ludzi. Spodobał mi się dziewczyński vibe tych spotkań. Te „biby naprawcze” – jak je nazywasz – pokazują, że nie chodzi o to, żebyśmy teraz wszystkie się umartwiały i cerowały skarpety po nocach, bo nie mamy pieniędzy na nowe, tylko niesie to z sobą coś więcej. Możesz opowiedzieć więcej o Twoim działaniu w Nieprasuj?

Dzięki, że zwróciłaś na to uwagę. Dla mnie absolutnie kluczowe jest, żeby to nie niosło przekazu negatywnego.

A czym jest Nieprasuj? To taki konstrukt, który się utkał z wielu potrzeb.

Z kolei warsztaty to reedukacja, to jest właśnie o zarażaniu zajawką, sposobem myślenia o ubraniach, a przy okazji odpowiadają one na potrzeby ludzi. Sama chciałam się nauczyć rozmaitych rzeczy od kogoś, nie z internetu.

Potrzeba też sensualnego doświadczania, spotkania z żywym człowiekiem – to jest dla mnie coś wspaniałego. I ta potrzeba zabawy, o której wcześniej rozmawiałyśmy: my się spotykamy, dzielimy się czymś, co może być fascynujące. Kiedy patrzę na te wspomniane ubrania, które są zacerowane, to po prostu się świecę. I widzę, że to ludzi też zapala. Wtedy zaczynają opowiadać, wspominać. To jest mega więziotwórcze działanie.

Chodzi nie tylko o cerowanie?

To jest po części pretekst do spotkania. Ja nie nazywałam tych wspólnych działań cerowniczych warsztatami. Uważałam, że „spotkanie” jest lepszym słowem.

Jak dbać o ubrania?

  • Trzeba sobie zadać pytanie: ile mojej życiowej energii jestem w stanie przekazać ubraniom? Bo jest tak, że czasami po prostu tej energii nie mamy, więc wybieramy wtedy bawełnę, którą można włożyć do pralki i już. I ja tak mam często. Ale na przykład jak przychodzi zima, to wiem, że jedyne, co mi da ciepło, to wełna. I muszę sobie wygospodarować czas, żeby ręcznie ją potem prać. Aczkolwiek wełna ma to do siebie, że nie trzeba jej prać więcej niż dwa razy na sezon. Świetnie się też wietrzy.
  • Można rzeczy czyścić punktowo, na przykład tylko mankiet koszuli.
  • Materiały niestety mają tendencję do wycierania się, więc warto zapobiegać powstawaniu dziury, reagować, gdy widzimy, że coś jest wytarte. I sobie ładnie cerować, wzmacniać ten materiał fastrygami czy ozdobnymi ściegami albo nieozdobnymi, jeśli ktoś nie chce, żeby to było widoczne. Każda warstwa nici wzmacnia materiał. A ja lubię również to, że nadaje mu dotykową strukturę. To jest coś z kategorii autoterapeutycznej: mam tę cerkę i kiedy coś mnie wkurza albo się denerwuję, to mogę sobie ją dotknąć, pomacać i wrócić do rzeczywistości.

Zobacz profil Agnieszki na Instagramie: @nieprasuj